tłumaczenia filologiczne i nie tylko...
wykonał Leszek Engelking

ŻEBYŚMY PRZYPADKIEM...

Dlaczego myślicie, ludzie, że żyjecie,
I jak dziwnie życie wykorzystujecie
Czy nie przeczuwacie, czego doczekacie,
W ciemności żyjecie, szybko oślepniecie.
To co my robimy, to robić musimy,
Inni rozkazują, my tylko słuchamy,
Robimy to tylko, co nam robić trzeba,
Żebyśmy przypadkiem nie stracili chleba.

Wszak nie samym chlebem człowiek w świecie żyje,
Życie to świadomość, życie to nastroje,
Życie jest radością, życie jest pragnieniem,
Pokarm jest dla ciała, a ciało dla śmierci,
Tego to się dobrze i przyjemnie słucha,
Ale tak naprawdę to nędzna pociecha.
Do szczęsnego życia pewności potrzeba,
Żebyśmy przypadkiem nie stracili chleba.

Pewność to znam jedną, że wszyscy umrzemy
I że się nam życie już nigdy nie wróci,
I jeszcze mam pewność, że wszystko utracę,
Nie wiem, jak przyszedłem, nie wiem, jak odejdę.
To całe gadanie jest dość dekadenckie,
Panować będziemy nad przyrodą całą,
Mistyki do życia już dawno nie trzeba,
Żebyśmy przypadkiem nie stracili chleba.

Ach, ludzie wy moi, jakież to złudzenie,
To, co mądre, zda się wam błędem i cieniem,
Za iluzję duszę swoją sprzedajecie,
O powiew na dłoni strach wielki czujecie.
Tobie się obrażać na pewno nie damy,
Mamy swe rodziny, obowiązki mamy,
Słuchać twoich przemów - tego nam nie trzeba,
Żebyśmy przypadkiem nie stracili chleba.


PIEC

Co to tam w kącie tak głupio sterczy?
Umazane straszydło się tam kuli.
Tylko proszę mi nie mówić, że to piec,
Że kiedy się ściemni nie łazi po domu.

I cóż to pożera, jakieś czarne kamienie,
A ta rura, prawie dwa metry,
Jak to się poleje, okropnie zasyczy,
Niech pani uważa, żeby na panią nie skoczyło.

Prawdziwy potwór, tak złowieszczo huczy,
Cały czerwienieje, wszystkich nas unicestwi.
Płonie i myśli: „Już ja wam dam popalić".
Ale ze mnie bohater i wcale sie nie boję.

Szanowna pani, proszę być spokojną,
Już pani nie skrzywdzi to nędzne ścierwo,
Proszę wyjść na korytarz i spokojnie czekać,
By przy tej walce nie złapać choróbska.

W prawą rękę chwyciłem pogrzebacz,
Do drzwi są tylko dwa skoki
Jak święty Jerzy sieknąłem smoka
Tę straszną potworę na ziemię powaliłem.

Ale ci zaraz było dymu!
Jad z pyska potwór wypuścił.
Potem ktoś siekierą rozbił drzwi,
Jakiś intruz z wężem znalazł się w mieszkaniu.

To ten nędzny wąż, to właśnie on
Strasznie zalał pani mieszkanie.
Nie chciałem na to pozwolić, ale miał przewagę,
Potem jeszcze do tego przyjechała karetka.

I teraz tu siedzę, mam na sobie kazionne ubranie,
Takiej wdzięczności się nie spodziewałem.
Nigdy, bracie, nie gaś tego, co cię nie parzy,
Bo ci założą kaftan bezpieczeństwa.


MORAWY

Brneński ratusz wysoko się wznosi,
Na ulicach się kurzy, najbardziej na Czeskiej.
Dzieciaki z wrzaskiem z ratusza machają,
Nad miastem gołębie sobie latają.

Morawy to piękny kraj, wypijmy za jego chwałę,
Są tam piękne dziewczęta, twarzyczki mają ze złota,
Dobry człowiek jeszcze żyje, na Morawach wino pije,
Dlatego niech kwitną Morawy i ich chwała.

Szpilberku na górce, domku kamienny,
Cudzoziemcy się dziwią, jaki byłeś dla kobiet,
Dzieci wyciągną naukę z epoki feudalnej,
Silny dręczy słabego, dziś już tego nie ma.

A brneńskie koło, całkiem drewniane
W tym roku pogoniło motocykle wyścigowe,
Dzieciaki machały Frankowi Sztiastnemu,
Na torze widziały tylko brudną smugę.

A cóż to wyrosło na Królewskim Polu,
Już to chyba dojrzało, że też tego nie zebrali
Dzieciaki machają fabrycznym kominom,
Radośnie wdychają ich dym.

No a brneński smok urodził się w Nilu,
W dzieciach budzi strach, na imię ma Krokodyl,
Wisi na łańcuszku, kołysze się w przeciągu,
Piszę w notesiku: „Oj, nie karmić zwierząt".


MIASTO NAMIESZT'

Piękne jest powietrze,
Piękniejsze jest morze.
Co jest najpiękniejsze?
Uśmiechnięte twarze.

Mocny jest stół,
Mocniejsza jest góra.
Co jest najmocniejsze?
Otóż ludzka wiara.

Pusta pustynia
I niebieskie włości.
Co najbardziej puste?
Życie bez miłości.

Potężna jest broń,
Potężniejsze prawo.
Co najpotężniejsze?
Prawdomówne słowo.

Wielka jest ziemia,
Pluska na niej woda.
A co jest największe?
Człowiecza swoboda.


LITVINOV

Oj, ludzie wy moi, coście uczynili,
Że w wielkim więzieniu was wszystkich zamknęli?
Czyście oszukali jakiegoś biedaka
I teraz w tych domach dola wasza taka?

Nie, nikomu przez nas nie spadł włosek z głowy,
Wszak dobrzy z nas ludzie, nie jakieś potwory.
Jesteśmy tu w pracy, zarobek bierzemy,
Za mieszkanie, strawę, odzież pracujemy.

A czemu w tak brzydkich budynkach mieszkacie.
Dlaczego zatrute powietrze wdychacie?
A co wieczorami, co tutaj robicie,
Kiedy słonko zajdzie, gdzie razem chodzicie?

Gdzież byśmy chodzili, my w domu siedzimy,
Mamy telewizję, na ekran patrzymy,
Jak program się skończy, to spać się kładziemy,
Za mieszkanie, strawę, odzież pracujemy.

A ja pomyślałem, żem pomylił szlaki,
Że zamiast do miasta trafiłem do paki,
Do obozu pracy, gdzie karzą was kaci,
Boście ukrzywdzili któregoś z swych braci.

A skądżeś ty przeszedł, że tak głupio ględzisz,
Nie podoba ci się, czemu nie odejdziesz?
Do tego miasteczka nawet sercem lgniemy,
Za mieszkanie, strawę, odzież pracujemy.

Pozwólcie zapytać: Czy pędząc tu życie
O pięknie, miłości, o szczęściu myślicie,
I czy zadajecie sobie o jutro pytanie
I o to, co po śmierci, co się z wami stanie?

To coś dla dzieciaków, tym się nie dręczymy,
Każdą myśl podobną z głowy przepędzimy,
Niechaj koń rozważa głębokie problemy,
Za mieszkanie, strawę, odzież pracujemy.

Oj, ludzie wy moi, ja was nie pojmuję.
Bo w duszy największe bogactwo zgaduję,
Umieć się ciut bawić, lubić piękne rzeczy,
Patrzeć na obłoki i łąką się cieszyć.

Dziwne rzeczy mówisz, młodyś, nic nie umiesz,
Niedługo zmądrzejesz i swój błąd zrozumiesz,
Ucz się od nas starych, bo my dużo wiemy,
Za mieszkanie, strawę, odzież pracujemy.

Chodzę po więzieniu, smutny jestem taki,
Niebo błękitnieje i już słyszę ptaki.


PÓŁNOC

Północ właśnie bije ponad szarym miastem,
Spłoszyła przechodniów jarzeniowym światłem,
Ledwo zaczął się wieczór, już nie ma gdzie iść,
Światło na wystawach świeci dla nikogo,
Domy pociemniały od wymuszonego snu,
Zamknęły się na ciszę, labirynt i klucz.

Wywalony język asfaltowych ulic
Niechętnie pełza wokół ucichłych pudeł,
Pudeł, które ludzie postawili z cegieł.
Myśleli o domu, zanim się uwięzili,
O domu, spokoju i miłości, rodzinie i porcie,
Ale odegrali role teatralnych postaci.

Dziwny to teatr, gdzie wszyscy są aktorami,
Scenariusz pisze reżyser nocy
Syrenami fabryk, porą zamykania knajp,
Czernią telewizji, drukarskim składem gazet.
Kurtyna opada, kiedy północ przyjdzie,
Aktorzy wedle gaży kładą się do łóżek.

Iluż tu aktorów, w tej tragedii,
A tylko jeden widz mija wasze domy,
Prowizoryczne kulisy, szczęście na przydział,
Które balansuje na zaciśniętej pięści.
Chciałem pójść między ludzi, a zabłądziłem w kulisach,
Opustoszałym miastem chodziłem z pustą duszą.


SZNUROWADŁO

Leżało sznurowadło na ulicy,
Powiedz, kto gubi takie rzeczy,
Musiała to być dziwna osoba,
Ktoś, kto umie zgubić z buta sznurowadło.

Powiedziałem sobie: „Koniecznie muszę tego kogoś poznać.
Mamy sobie wzajemnie wiele do powiedzenia,
On zna tajemnicę, jak żyć szczęśliwie,
Przecież umie zgubić z buta sznurowadło".

Badawczo patrzyłem na ludzi,
Cały dzień łaziłem po mieście,
Kto z was, kto to może być,
Ten, co umie zgubić z buta sznurowadło?

A ludzie kroczą sztywno,
Na pierwszy rzut oka wyglądają godnie,
Aż nazbyt praktycznie umieją żyć,
Ale nie umieją zgubić z buta sznurowadła.

„Czyje jest to sznurowadło?" - pytam cicho.
Już nie mam nadziei, że znajdę właściciela.
Ono nie może należeć do tych ludzi dokoła,
Bo nie umieją zgubić z buta sznurowadła.

Już był wieczór, dawno po zachodzie słońca,
Kiedy w sercu zrobiło się ciepło:
Mógł to być tylko jeden z tych ludzi,
Tylko jeden umie zgubić z buta sznurowadło.

Tylko jeden z nas ma duszę włóczęgowską,
Łazi z ulicy na ulicę,
Musiał to być mały Cygan,
On umie zgubić z buta sznurowadło.

Teraz, kiedy w końcu znalazłem odpowiedź,
Przedstawię tu doniosły wniosek:
Ze wszystkich ludzi najlepiej jest temu,
Kto umie zgubić z buta sznurowadło.


PRAWDOPODOBNE ODLEGŁOŚCI

Ten cichy cmentarny lament wiatru
To odległość od starych ludzi.
Wszelkie odległości słyszysz w ciszy:
Odległość syna od trosk ojca,
Podobno chodzimy w koło, podobno idziemy do przodu,
Podobno zostaliśmy w tyle, podobno, podobno...

Jest prawdopodobny żal, prawdopodobny świat,
Prawdopodobna miłość, a potem dożywamy pięknego wieku...

Wyobraź sobie ciemność i parę ciosów w twarz,
I uderzenie z dołu kolanem w brzuch.
Strzykawka zaleje ci benzyną serce,
Ale najbardziej boli to wyobrażenie ciszy.
To były tylko przedmioty, a nie żadna droga przez życie,
Stoimy ciągle tam, gdzie jesteśmy, tylko tam.

Tylko wyobrażenia są bolesne,
Poza wyobrażeniami wszystko da się przeżyć,
Wszystko uniesie i zniesie chodnik: morderstwo, miłość kochanków,
A potem kota, który potrafi żyć w ciemności.
Żyję całkiem gdzie indziej, coś o tym wiesz,
Ale szukaj, nie da się znaleźć.

Kiedy patrzę na ciebie, widzę jak wyglądasz,
Doświadczenie mi podpowiada, kim prawdopodobnie jesteś.
Nigdy się nie dowiem, co się o wszystkim mówi,
Prawda jest tancerką z baru i dla każdego tańczy osobno.
Nie ma zbrodni, za które powinno się zastrzelić,
Tylko kłamstwa podobne do prawdy.

W tej ciszy słyszę nad posągiem starego Inki
Monument czasu i nigdy nie zrozumiem,
Nie pojmę, dlaczego grecka rzeźba była pstrokata,
Nie pojmę żadnego powodu,
Prawdopodobnie miało to powód,
Czasem nerwy i słowo nie wytrzymują.

Ostre powietrze, ostre słońce, ostre krawędzie gór, strome skały
I kwiaty - kto je jeszcze raz zobaczy?
Marzenia tybetańskich mnichów,
Świątynia śmiałych idei Einsteina allo baca z owcami.
Każde zwycięstwo jest zarazem porażką.
Zawsze wygrywa koniec.


WIELORYB I ZERO

Wieloryb po morzu płynął,
Rozmyślając, co to takiego zero,
Do czego je ludzie mają
I jak przy jego pomocy liczą.

Fontanna mu z głowy tryskała,
Plankton mu do ucha wnikał,
Za sobą zostawiał potężny ślad,
Jakby tam sunęła dzielna jazda.

Do diabła, jestem przecież ssakiem
A nie żadnym przedpotopowym idiotą
Gdybym nic nie wymyślił,
Wyszłoby, że jest inaczej.

Zero to przecież wymysł,
Coś takiego jak poezja,
Musi mieć jeszcze coś,
Żeby zadziałało.

Z małego zrobi wielkie,
Mimo że samo jest niczym,
Pewnie dlatego, że jest puste,
Wszystkiemu daje miejsce.

Każda idea to zero,
Dlatego wszystko zwiększa,
A co dopiero teraźniejszość,
To zero w stopniu najwyższym.

Każde zero zmieniało świat,
Choćby dopisał je do siebie cymbał.
Także nienawiść i nadzieja,
Jak widzimy, są zerem.

Wieloryb zamknął oczy,
Zera mu krążą w głowie.
Chciał już się zanurzyć,
Ale napotkał harpun.

I oto już silnik wciągarki
Ciągnie go na mocnym haku.
Na myśl wielorybowi przyszło
Ostatnie ze wszystkich zero.

Gdy ktoś przez wiedzę się zwiększy,
Zaczyna przypominać tarczę,
Jeśli nie ukryje swej wielkości,
Nie dożyje do starości.


HAVLICZKU HAVLU

Mają cię w klatce, za kratę cię wsadzili
Aniołowie z Brixen, co odwołują się do przemocy.
To bajka dla dzieci, teatrzyk kukiełkowy,
Ciągnąc za nitki, nie wyjdą na światło.

Według praw litery: Paragraf-szabla,
Teraz rozmyślaj o prawie Havliczku Havlu.

Trochę ich zbiłeś z tropu, kierowałeś się prawem,
Co obowiązuje wszystkich ludzi, także pana.
Pan jednak się obraził, jakie tam prawa,
On przecież wie najlepiej, kto ma być posłuszny.

Co ci przyszło do głowy, żeby im w kaszę dmuchać?
Nie jechałeś na koniu, cwałowałeś na pchle.
Pan Bach ma poetów w wielkim poważaniu,
Chętnie da im gościnę w państwowych komórkach.

Przecież to nierozwaga próbować zwady z potężnym,
Mogłeś się mieć dobrze, dałoby się to tak urządzić.
Przy twoich zdolnościach pan by cię zatrudnił,
Wystarczyło zrozumieć, nie zostałbyś z boku.

Po cichu, bez hałasu przyszli cię odwiedzić,
Tak jak trzeba, uprzejmie, nie mogłeś odmówić.
Pokoje gościnne już czekają
Ubrania proszę nie brać, daj ą tam lepsze.

W Brixen na rynku dziewczęta szeptają:
„Zamknęli Havliczka, ludzie go nie dadzą
Przecież umiał ładnie powiedzieć to, o czym my tylko myślałyśmy.
Był przystojnym mężczyzną, dlatego go zamknęli'